Praca konkursowa – miejsce I

Dzisiaj prezentuję pracę Secrusa, który właśnie tym opowiadaniem zdobył miejsce pierwsze w konkursie, który zakończył się kilka dni temu. Życzę miłej lektury i mam nadzieję, że spodoba się wam to opowiadanie, tak jak i mi 😉
***
Mroźne święta

W niedużym pokoju panowały egipskie ciemności. Nocne koszmary mąciły w
głowach młodych chłopców. Bartosz wiercił się niespokojnie, pogrążony w
głębokim śnie. Na niższej kondygnacji piętrowego łóżka Łukasz bełkotał
niewyraźnie i wydawał coraz głośniejsze dźwięki. Majacząco powtarzał słowo nie, przeciągając ostatnią literę. Kilka
razy dodał też imię Marcin – przy tym
wyrazie jego głos brzmiał dramatycznie jak kiedyś.

Rok wcześniej zdzierali gardło podobnymi frazesami w dobitnie realnej
rzeczywistości. Wtedy nie śnili, choć oddaliby resztki szczęścia, żeby móc się
obudzić. Wymknęli się ranną porą. Nie chcieli zmarnować okazji, jaką dała im
szalejąca od tygodnia zima. Opuścili mury domu w czwórkę, ale wracając,
tworzyli tercet. Lód okazał się niestabilny, w drodze powrotnej sunęli zmrożeni
katastrofą, z przymarzniętymi do policzków łzami. Już wtedy wiedzieli, że ten
marsz będzie tkwić w ich podświadomości przez lata. Być może nigdy się od niego
nie uwolnią.
***
Pobudka nie należała do najprzyjemniejszych. Na
ogół dzieci cieszą się z nadchodzących świąt, ale tutaj panowały inne reguły.
Poranek wigilijny stanowił jedną trzysta sześćdziesiątą piątą część wszystkich
poranków – ni mniej ni więcej wzbudzał podobne emocje. Bez oczekiwań, błogiej
przyjemności odsłonięcia firanek na pejzaż miliona sześciokątnych śnieżynek i…
bez prezentów.
Bartosz wstał najwcześniej i powędrował do
łazienki. Stąpał rozważnie, nie chcąc obudzić pozostałych chłopaków. Poranna
toaleta nie zmieniła się w ciągu ostatnich dziesięciu lat, była rutyną przy
której podświadomość mimowolnie dyktowała obrazy z przeszłości. Kiedy
przestanie mnie to męczyć? – pomyślał.
 Zimna
nawierzchnia trzaskała pod jego nogami, kiedy z impetem wbiegał na śliską
taflę. Zachwiał się i uderzył głową o lód. Pośród narastającego szumu słyszał
przeraźliwe krzyki kolegów stapiające się z wołaniem o pomoc. Kościste ręce
Marcina, czerwone jak rozgrzana stal, desperacko chwytały krawędzie pływających
dokoła kier. Nic nie mógł zrobić, poczuł na plecach silny ścisk i dopiero po
chwili przeleciał wzrokiem po bezradnych twarzach umundurowanych facetów. Dwa
dni później po jeziorze dryfował już tylko brudny śryż. Zbiornik otoczono żółtymi
taśmami.
– Bartek? – usłyszał niewyraźnie czyjś głos. –
Bartek, wszystko gra?
To był Łukasz. Stał w niepewnej pozie z
pytaniem wypisanym na twarzy. Miał na sobie pidżamę w paski, jego buzię
szpeciły małe worki pod oczami i nietrwały wzorek na prawym policzku, zapewne
wynik odbicia twardej poduszki. Na wpół przytomny chwiał się na miękkich
nogach, omal nie wypuszczając z rąk szczoteczki i tubki pasty do zębów.
– Tak, tak, już ci robię miejsce – odparł
Bartosz, przekręcając kurek od zimnej wody. – Jak sen?
– Byłby lepszy, gdybym miał na co czekać. A
tak? Nawet teraz mam przed oczami jakieś chore koszmary. Chyba wiesz, czego
dotyczą.
Bartosz nie odpowiedział. Poruszył tylko twierdząco
głową i ponownie wbił wzrok w przestrzeń.
– No, a teraz spadaj – uśmiechnął się Łukasz. –
Widzimy się na dole.
Jadalnię wypełniała bandą głośnych dzieciaków w
różnym wieku. Gwar nie pozwalał skupić myśli, a żeby się zrozumieć, trzeba było
krzyczeć. Gdzieś pośrodku całej maskarady siedzieli naprzeciw siebie nastoletni
Bartosz i Łukasz.
– Bartek, minął już rok od tamtego wypadku –
zaczął Łukasz, nachylając się nad środkiem długiego stołu, by kolega mógł
usłyszeć jego słowa. – Okrągły rok.
– I prawie nic się nie zmieniło. Tylko Mateusz
wyjechał, a my dalej tkwimy w tym burdelu.
– No i nie wygląda, żeby coś się miało zmienić.
Do pary kolegów zbliżył się łysiejący mężczyzna
przed pięćdziesiątką, w dobrze skrojonym szarym garniturze i z wzorkowym
krawatem pod szyją. Był właścicielem tego Domu Dziecka i odznaczał się
wyjątkowo oschłym i konfliktowym usposobieniem. To za jego decyzją w święta
pozbawiono najmłodszych wizyty Mikołaja, a choinka stojąca w holu nie mieściła
pod sobą kolorowo zapakowanych podarków. Dla wychowanków był złem wcielonym. Uczył
moresu najradykalniejszymi metodami. Krążyły plotki, że wyniósł je z rodzinnego
domu.
– Spróbujcie się znowu gdzieś wymknąć, to urwę
wam łby i wrzucę do jeziora – syknął srogim szeptem w stronę Bartosza i
Łukasza, a następnie poczęstował ich pełnym fałszu uśmieszkiem. Obaj wiedzieli,
że brak serwilistycznej postawy sprowadziłby na nich wszystkie możliwe plagi.
– Idiota! – skwitował Łukasz, kiedy mężczyzna
się oddalił.
Dyrektor przemknął pod ścianą sali, przechodząc
obok wejścia do pomieszczenia piwnicznego. Tam przystanął na chwilę,
gestykulując zawzięcie. Chłopcy obserwowali go, ale z tej odległości nie mogli
niczego usłyszeć.
– Edwardzie, ile razy powtarzałem, żebyś nie
przychodził do pracy we fraku. Ty tu do jasnej cholery sprzątasz i prezencja
nie należy do twoich wytycznych!
Rozmówca rzeczywiście miał na sobie wykwintny
strój w eleganckim tonie, z mocno zaciśniętą muchą. Pozostali pracownicy
zdążyli zauważyć, że do pełni wizerunku brakowało mu tylko wypolerowanego
cylindra i składanej czarnej laski. Mężczyzna był w podeszłym wieku, wyschnięta
skóra na twarzy dodawała jego mimice smutku, a wysunięte gałki oczne i
zgarbiona postura informowały o trudnej przeszłości. Stylizacja na eleganta
sprawiła, że stał się pośmiewiskiem personelu, ale w swym powierzchownym
entuzjazmie nie dawał odczuć, że jakoś specjalnie go to obchodziło.
– Ale panie dyrektorze… – odezwał się matowym,
ochrypłym głosem. – Ja lubię, jak dzieci patrzą na mnie z podziwem.
– One się z ciebie śmieją, durniu! – skwitował
zwierzchnik i wykonał gwałtowny gest ręką, jakby rzucał plik papierów na
niewidzialne biurko stojące obok.
– Poza tym, proszę pana, dzisiaj są święta.
Każdy chce je jakoś celebrować. Pan też jakby dzisiaj dostojniejszy.
– Nie rób sobie ze mnie żartów, bo to mogą być
twoje ostatnie święta tutaj – zgasił rozmówcę dyrektor. Wciągnął dyskretnie
powietrze i wypuścił je ustami z celową przesadą. – A teraz do roboty, bo o
szesnastej jesteś już wolny i do tego czasu masz wszystko obrobić.
– Tak jest, szefie.
– Aha, jeszcze jedno – obrócił się na pięcie,
podpierając dłonią brodę – co ty robisz tyle czasu w tej piwnicy? Zawsze rano
widzę cię, jak stamtąd wychodzisz.
Mężczyzna zaczerwienił się lekko, ale szybko
ochłonął i nie dał poznać po sobie zdenerwowania.
– Tam trzymam wszystkie sprzęty. Szef rozumie,
ja muszę…
– Dobra, dobra – przerwał rozmówcy i dał znak
spojrzeniem, że mu się śpieszy. – Nie płacę ci za gadanie – dodał, po czym
szybkim krokiem przemierzył resztę jadalni i zniknął za kamiennym filarem.
Dozorca wrócił zmieszany do swoich obowiązków,
krzątając się bez celu po jadalni przez dłuższą chwilę. Poprawiał talerze na
stole, wymiatał kurz z każdego zakamarku, ale robił to nieprzytomnie,
zaintrygowany jakąś myślą. Ta osobliwa reakcja po pogawędce z szefem nie uszła uwadze
chłopców, którzy właśnie kończyli poranny posiłek.
– Widzisz go, jaki zdenerwowany? Ciekawe, co
idiota mu nagadał – wyrzucił z siebie Łukasz, przeżuwając ostatnią łyżkę
płatków śniadaniowych.
– W ogóle dziwnie się ostatnio zachowuje. Już
było coś nie tak, kiedy Marcin żył. Często go zatrzymywał i o czymś rozmawiali.
Ale kto by pomyślał, że… – przerwał Bartosz, spuszczając głowę i wbijając wzrok
w blat stołu. Marcin śmiejący się do rozpuku, sunący po ślizgawce. Potem
wypluwający lodowatą wodę, wydający w panice ostatnie tchnienie. To wszystko
zobaczył w plamkach mleka na powierzchni talerza.
– Bartek, a nie zauważyłeś u niego czegoś
bardziej niepokojącego?
– U Marcina? – zapytał wyrwany ze wspomnień.
– Mówię o panu Edwardzie. Zawsze rano, kiedy
tylko siadamy przy stole, on już czeka i wychodzi nagle z piwnicy. W tym swoim fraku.
Ostatnio widziałem przez okno, jak opuszczał budynek i obejrzał się dokoła z
trzy razy, zanim zniknął za ogrodzeniem. On coś ukrywa.
– Przesadzasz. To zwykły dziadyga, który chce
trochę dorobić. Póki dobrze sprząta, idiota go stąd nie wyrzuci.
– Panowie, długo macie zamiar czekać na
zaproszenie?! – usłyszeli znajomy głos, który skierowany był prosto w ich
stronę. Na końcu sali stał naczelnik Domu, wskazując ręką drzwi wyjściowe.
Zorientowali się, że zostali w pomieszczeniu całkiem sami. Opuścili jadalnię
zdezorientowani i udali się na piętro do kompleksu pokoi.
***
Dom Dziecka ogarnęła przygnębiająca atmosfera.
Bartosz szwendał się po korytarzach budynku, szukając zajęcia, ale wszystkie
pokoje były albo zamknięte na klucz, albo puste. Zazwyczaj miejsca takie jak to
odbijają rzeczywistość bagażem uczuć, jakie z sobą niosą. Deformują codzienność
i zabijają wyjątkowość chwil. Na całym świecie młodzi i starsi radowali się na
myśl o wspólnym świętowaniu, snuli rodzinne plany i nieśmiało podśpiewywali pod
nosem kolędy. Nawet nie brali pod uwagę faktu, że gdzieś w pobliżu może być
zupełnie odwrotnie. Święta w Domu Dziecka były czasem indywidualnej samotności.
Mówi się, że samotność tym bardziej doskwiera, im bardziej jest przeludniona.
Tym pełniej boli, jeśli dookoła przewija się sto takich samych osób, ale do
żadnej nie można się odezwać – beztrosko i z uśmiechem. Zwiedzając
przyozdobione kolorowymi lampkami sierocińce, łatwo natknąć się na dzieci
skulone w ciemnych kątach, płaczące po cichu. W takim okresie najbardziej pali
tęsknota za czymś, co się utraciło bądź nigdy nie miało okazji zaznać. Gryząca
zima nie zalega jedynie przy chodnikach, ale wypełnia serca tych zagubionych
istot. Tak mocno, a zarazem nierealnie pragnących, by Mikołaj odnalazł ich w
dzielonych z kolegami pokojach i podarował szczęście.
Bartosz stał przy oszronionym oknie i
obserwował zmieniającą się zimę. Panowała sroga zawierucha, ale zapowiadano, że
dopiero wieczorem żywioł rozhula się na dobre. Chłopak zastanowił się, ile
dziesiątek bezdomnych drżało teraz w swoich kryjówkach i czekało na pewną
śmierć. Już raz widział zamarzniętego człowieka. Obserwował z oddali, jak
wyciągali jego pokryte warstwą lodu ciało z wyrwy jeziora. Dostrzegł oczy
rozwarte z przerażenia i nienaturalnie wygięte kończyny. Przypomniał sobie, jak
zamknął się później w łazience i płakał przez pół godziny.
Teraz nie usłyszał, jak do pokoju wparował
podniecony Łukasz, z wypisanymi na twarzy sensacyjnymi nowinami.
– Bartek, nie uwierzysz! Przed chwilą Sebastian
widział starego Edwarda, jak taszczył coś dużego w czarnym worze na tyły
budynku. To mogły być… – tutaj jego głos nabrał szczególnej ekscytacji –
zwłoki.
– Daj spokój, chyba w to nie wierzysz?
– Sam widziałem, jak dozorca zamykał piwnicę na
kilka spustów i co chwila oglądał się dokoła, czy nikt go nie śledzi. – Łukasz
wyrzucał z siebie potok słów z niekrytą egzaltacją. Po chwili ochłonął, objął
wzrokiem cały pokój i zorientowawszy się, że wciąż są sami, dodał ściszonym
głosem: – Nie dziwi cię, że nikomu nie pozwala tam wchodzić? Strzeże tego
miejsca, jakby coś ukrywał!
– Zwłoki, to na pewno są zwłoki – naigrywał się
coraz bardziej Bartek, zdziwiony absurdalnością rozumowania kolegi.
– Myśl co chcesz, ale to tylko kwestia czasu,
jak wszystko wyjdzie na jaw.
Chłopcy zamilkli na chwilę. Siedzieli naprzeciw
siebie, wybiegając myślami znacznie dalej. Twarz Łukasza biła powagą, patrzył
bystrym wzrokiem, a Bartosz nie krył ironicznego grymasu. Trupy w piwnicy… może
jeszcze podziemna klinika do badań na ludziach? – pomyślał.
Drzwi do pokoju delikatnie uchyliły się i w
przerwie między nimi a ścianą wychynęła twarz dozorcy.
– Ach, wreszcie kogoś znalazłem – powiedział
gość z roztargnieniem. – Wszyscy gdzieś zniknęli, żywej duszy na całym piętrze!
– No tak, a o co chodzi? – spytał Łukasz, po
czym zerknął na Bartka typowym dla siebie podejrzliwym wzrokiem.
– Potrzebuję pomocy przy przeniesieniu jednego
ciężkiego pakunku. Wyglądacie na zdrowych i silnych, pozwolicie na chwilkę? –
zapytał z nadzieją, po czym otworzył szerzej drzwi i poszedł w kierunku
schodów. Chłopcy bez słowa ruszyli za nim.
– Dobrze pamiętam, że to wy znaliście się z
Marcinkiem? – spytał dozorca we fraku, gdy gramolił się po stopniach. – Był
bardzo miłym chłopcem, takim radosnym…
– Tak, to my. – Bartosz powstrzymał starego od
dalszych wywodów. Facet nazwał Marcina zdrobniale i nie było w tym nic
dziwnego. Chłopcy traktowali go na równi z sobą, choć był od nich młodszy o
sześć lat. Czekał na swoje jedenaste urodziny. Nikt nie myślał, że mógłby ich
nie dożyć.
– To tutaj, panowie – zakomunikował dozorca,
stanąwszy obok olbrzymiej skrzyni zamkniętej na solidny zamek. Stała tuż przy
głównym wejściu i przypominała te pokaźne szkatuły z opowieści o ukrytych
skarbcach. Cokolwiek się w niej znajdowało, było cholernie ciężkie.
– To na raz i pod drzwi do piwnicy. Raz! – Stary
dał rozkaz ochrypłym głosem, dźwigając w tej samej chwili przepastny bagaż.
Mięśnie chłopców nabrzmiały, na rękach wystąpiły zdrowo ukrwione żyły. Z
widocznym trudem, któremu towarzyszyły głośne jęknięcia, nastolatki
ustawili  skrzynię przy ścianie, tuż obok
piwnicznych wrót.
–  To co?
– zaczął Łukasz. – Proszę otworzyć drzwi, a my pomożemy znieść to draństwo.
Dozorca wzdrygnął się w odczuwalnym
przestrachu. Zaczął mimowolnie przewracać oczami, co sygnalizowało pośpieszne
szukanie wymówki.
– Nie, nie, chłopcy, już dziękuję. Przyjdźcie
później, to odpalę wam na batona czy coś. Uhh – odetchnął uspokojony – dobrze,
że nie spotkaliśmy szefa, niechby się tylko dowiedział, że coś tu znoszę. Dzięki
jeszcze raz, sam już sobie z tym poradzę. No, zmykajcie na górę, niedługo
uroczysta wieczerza. – spojrzał na zegarek i nieomal podskoczył. – O kurczę,
prawie szesnasta, muszę już kończyć.
– Nie zostanie pan na wigilijnej kolacji?
– W Domu Dziecka nie ma nawet miejsca na
miłość, a co dopiero zbłąkanego wędrowca.
Bartosz i Łukasz pobiegli na górę. Łukasz już
miał otworzyć buzię, by drążyć dalej swoje domysły, ale uprzedził go kolega:
– Nawet nie próbuj – ostrzegł i bez słowa
rzucił się na niewygodne łóżko.
***
Kolacja wigilijna przebiegła w ciszy. Po kilku
słowach wstępu ze strony dyrektora placówki i paru wychowawców nastąpił czas
składania życzeń. Trwał pięć minut, bo jego tempem dyrygował prezes
sztabu-do-zwalczania-radości-u-dzieci. Kiedy usta łaknących dobrego słowa
wychowanków zostały skutecznie zamknięte, przyszła pora na jedzenie. Jedli
więc, rzucając krótkie spojrzenia w stronę kolegów. Smakowało im, ale czy
właśnie tego wtedy potrzebowali? Po sali roznosił się urywany brzęk stukania
sztućców, oprócz niego trwała grobowa cisza, w której można było wyodrębnić
pojedyncze mlaśnięcie czy odgłos przełykanego kawałka ryby. Czuli zmęczenie, na
ich twarzach malowało się rozczarowanie, tym większe, im któreś dziecko za
bardzo uwierzyło. Kolejno odchodzili od stołu, dziękując z należytą uprzejmością.
Jak wytresowane zwierzaczki robiące obrót za kawałek parówki. W ich głowach
dźwięczały kolędy, śpiewane na trzy głosy, unisono z matczynym uczuciem i
ojcowskim zacięciem. Potrafili marzyć, ale gdzieś w głębi mieli poczucie, że to
coś złego. Gdyby otworzyć im serca, ulotniłaby się z nich bezradność i zagubienie.
A może nienapełnione wcześniej miłością, byłyby zwyczajnie puste?
Na zewnątrz panowała porywista zamieć. Drzewa wyglądały
na zgięte pod naporem silnych podmuchów, pojedyncze gałązki skute lodem roztrzaskiwały
się o zimną powierzchnię ulicy. Prawdziwa zima – skwitował w myślach Bartek,
zerkając poprzez firankę na szalejący żywioł. Było tak, jak zapowiadano i
chłopak w pewien sposób dziękował Bogu, że może teraz obserwować to piekło z
ciepłego pomieszczenia. Myślał o bezdomnych, którzy nie mieli tyle szczęścia.
Wyobraził sobie urywający się nad ranem telefon w pobliskim szpitalu. Kolejny obdarty włóczęga, leży skulony w
parku i nie oddycha! Przysłać karetkę!
Coraz bardziej dawał się ponieść
smutnym wizjom, kiedy przez gęstą ścianę prószącego śniegu dostrzegł trzęsącą
się z zimna sylwetkę opartą o otaczającą placówkę bramę zbudowaną z zespawanych
ze sobą metalowych prętów. Człowiek w czerwonym odzieniu nie poruszał się, a
jedynie podrygiwał szarpany falami chłodu.
– Zamarzać w wigilijny wieczór – wyszeptał do
siebie Bartek. – Biedni ludzie.
Jednym susem zerwał się z łóżka i pognał w
kierunku wyjścia. Po drodze chwycił za ramię osowiałego z przejedzenia Łukasza,
pędząc na złamanie karku przez korytarz.
– Tam ktoś umiera! – mamrotał w przypływie
adrenaliny.
– Gdzie? – Kolega poddał się szaleństwu Bartka
i usiłował dotrzymać mu kroku.
– Na dworze, przy bramie! Widziałem przez okno,
jak przymarzał – wyrzucał z siebie chłopak, gdy zostawił za sobą z trzaskiem
frontowe drzwi do Domu Dziecka. Wypadli na dwór w wełnianych swetrach, a był dwudziestostopniowy
mróz. Podbiegli do postaci coraz bardziej przygniecionej warstwą śniegu i gdy
przyjrzeli się twarzy mężczyzny, nie mogli uwierzyć własnym oczom.
– Pan dozorca?
Siedział w trzydziestocentymetrowym śniegu, miał
na sobie standardowy strój Mikołaja, który przy każdym kolejnym podmuchu wiatru
coraz bardziej ginął pod białym puchem. Szczękał zębami, a z jego kości
policzkowych nieomal zwisały małe sopelki. Spojrzał na chłopaków z przerażeniem
w oczach, ale to nie był lęk przed śmiercią. Zmrużył powieki, jak gdyby
rozpaczając po niedokończonej misji. Wyglądał okropnie, w każdej jego
zmarszczce dało się dostrzec ulatujące życie. Powoli umierał z ochłodzenia
organizmu, czego chłopcy nie byli jeszcze świadomi. Co innego widzieć
zabijających się na ekranie aktorów, a inna rzecz opierać ręce na piersi, pod
którą niebawem dokona się akt zagłady.
Na kolanach trzymał duży, brązowy wór, który
mieścił kilka przedmiotów w kształcie kwadratowych brył. Przytulał się do niego
z ujmującą troską, jakby trzymał tam największe skarby swojego życia.
– Ja… Ja chciałem… Tylko pomóc – z trudem
wyrzucał z siebie pojedyncze słowa załamującym się głosem. – Podnieście mnie, p-proszę.
– Wyciągnął w stronę chłopców zmarznięte ręce. Cały trząsł się z zimna. – To na
raz.
Odetchnął głęboko.
– Raz!
Bartosz i Łukasz złapali mężczyznę za obie ręce
i poprowadzili go w miejsce, o którym wybełkotał zdławionym szeptem. Mroźny
wiatr nie przestawał owiewać ich zaczerwienionych twarzy, szli niemal na oślep
ze zmrużonymi oczami. Doczłapali na tyły budynku ledwo wydeptaną dróżką
okalającą Dom Dziecka. Stary zakomenderował oprzeć siebie o ścianę, a chłopakom
wskazał miejsce, w którym mieli odgarnąć nadmiar śniegu. Po chwili dokopali się
do metalowej, zardzewiałej klapy zamkniętej na kłódkę. Dozorca podał im pęk
kluczy. Pocierał swoje dłonie, żeby wykrzesać choć namiastkę ciepła. Stracił czucie
do tego stopnia, że w pierwszej chwili nie zareagował, gdy chłopcy go
szturchnęli, idąc z nim w stronę stojącego otworem tunelu. Do podziemi gmachu
prowadziła niewielka drewniana drabinka sklecona ze spróchniałych szczebli.
Bartosz zszedł zaraz po mężczyźnie, asekurując go jak tylko potrafił. Wreszcie
obaj znaleźli się w piwnicznej komnacie i posadzili dozorcę na staromodnej
berżerze stojącym przy odrapanej ścianie.
Miejsce sprawiało wrażenie, jakby ktoś mieszkał
w nim od lat. Nie dlatego, że było świetnie wyposażone, bo z pustej przestrzeni
wyłaniała się zaledwie jedna prycza, stół, lodówka i kilka półek z książkami,
prawdopodobnie przeznaczonymi na opał w starym piecyku. Uwagę przykuwał pewien
kąt w tych zatęchłych katakumbach. Miejsce zawalone najróżniejszymi bibelotami,
pudełkami ozdobionymi kolorowymi wstążeczkami z brokatem, luzem rzuconymi
zabawkami i gadżetami, które każde dziecko chciało posiadać. Te przedmioty
czekały na swój czas i chłopcy zaczęli rozumieć wyeksponowany tutaj augiaszowy
bezład. W pobliżu stała nawet znajoma skrzynia. Jej wieko zwisało na zawiasach,
była otwarta i opróżniona, dookoła walały się pudła sięgające niemal pod sam
sufit. Bartosz spojrzał ukradkiem na twarz dozorcy. Promieniała na widok tych
cudeniek. Stary dalej siedział w miarowych konwulsjach, ale jego oczy śmiały
się. Był jak dziecko, które nie może wytrzymać, by nie wręczyć mamie
własnoręcznie ozdobionej laurki przed czasem.
Łukasz czuł się wyraźnie skołowany, chodził po
piwnicy bez celu.
– Bartek, musimy zadzwonić po pogotowie –
zaczął – w takim stanie facet wykorkuje.
Dozorca obruszył się i odparł zmęczonym głosem:
– Wszystkie połączenia są zablokowane. Ani do
nikogo nie zadzwonisz ani tym bardziej nikt tutaj nie przyjedzie. – Kaszlnął
przeciągle. – Po prostu… Zostańcie tu ze mną i spełnijcie moje życzenie. Wszak
jest wigilia, czyż nie, panowie?
– Dzień jak co dzień – powiedział cicho Bartek
i przyjrzał się niecodziennemu wystrojowi piwnicy. – Pieprzony Scrooge miał
rację. W niektóre miejsca święta nie docierają.
Jak wtedy, gdy bezbronny chłopiec topił się pod
grubą warstwą lodu i nic nie dało się zrobić. Marcin był tak radosny, a chwilę
potem…
– Pewnie chcecie wiedzieć, co to wszystko ma
znaczyć – przerwał ciszę dozorca.
– Dlaczego ma pan na sobie ten mikołajowy strój,
gdzie frak, co robi pan w piwnicy Domu Dziecka w wieczór wigilijny, skąd te
prezenty?! – Bartek wziął porządny wdech. – Jest tyle pytań.
– Chłopcy, ja wam to powiem – zdecydował
mężczyzna, opierając ręce na podłokietnikach fotela. Zamilknął na pół minuty,
ale żaden z chłopaków nie raczył przerwać tej chwilowej ciszy. Wreszcie odezwał
się: – Nie wiedziałem, że spotka mnie dzisiaj tak potworna pogoda. Ubrałem ten
strój, bo poszedłem rozdawać prezenty. Tak, moim chłopcy, po prostu. Sprzedałem
frak, żeby mieć więcej pieniędzy na podarki. Nie będzie mi już potrzebny.
Widzicie, obszedłem pobliskie osiedla, zakamarki i uliczki, by odnaleźć
bezdomnych. Ten wór prezentów, z którym mnie zobaczyliście, był wypełniony
gorącym jedzeniem, ciepłymi kurtkami, swetrami. Trzeba było widzieć ich miny.
Cieszyli się jak dzieci, dziękowali głębokim spojrzeniem. Mieli wyjątkowe
uśmiechy, wypełniały całe miasto.
– Czemu akurat bezdomni? Na pewno nie zarabia
pan tutaj fortuny, więc nie lepiej było kupić prezenty dzieciom, wydać na coś
dla żony, pomyśleć o rodzinie? – Łukasz wymieniał kolejne możliwości, nie mogąc
zrozumieć intencji dozorcy.
– Ja sam nie mam domu. Ci włóczędzy… to moi
przyjaciele, oni dzielą mój los.
Ta informacja zadziałała na chłopców jak kubeł
zimnej wody. Teraz nie wiedzieli już, co odpowiedzieć.
– Nie patrzcie na mnie, jakbym przyleciał z
kosmosu. Ludzie nie przestają być ludźmi dlatego, że czegoś nie posiadają, że
coś zostało im odebrane. Zresztą wy, kochani, wiecie o tym najlepiej. –
Zmieszał się, zdając sobie od razu sprawę, co właśnie zasugerował swoim
wybawicielom. Postanowił puścić to w niepamięć i mówić dalej. Do momentu, w
którym zabraknie mu sił. – Pracowałem na te prezenty cały rok. Odkładałem
comiesięczną wypłatę, oszczędzałem na wszystkim. Zwłaszcza na czynszu –
zażartował, obejmując gestem całą piwnicę. – Sporo tego jeszcze zostało, a
wydaje mi się, że ktoś niedaleko bardzo by się ucieszył z prezentów pod
choinką. Wiecie, co mam na myśli? – uśmiechnął się jowialnie na tyle, na ile
pozwalał mu obecny stan.
– Ale jak to się stało – powiedział Bartek, –
że znalazł się pan tutaj bez dachu nad głową?
– To długa historia. Wiedzcie, że nie zawsze
dostajemy to, czego byśmy chcieli albo na co nawet zasługujemy. Czasem starania
jeszcze bardziej dają znać o ludzkiej niemocy. Stoczyłem się na samo dno, jak
setki ludzi w tym mieście, którzy chodzą nocami po chodnikach, pod samymi
ścianami domów, i zerkają przez okna na szczęśliwe rodziny. Ale z tych mieszkań
ich nie widać… – zakaszlał. – Albo nikt nie chce patrzeć. Wydaje się, że
zamiast przezroczystych szyb, wnęki w murze przyozdabiają jednostronne lustra.
Rodziny nie widzą pustej nędzy na zewnątrz, a bezdomni karmią się sielankowymi
obrazkami z mieszkań. Gdyby nie Marcinek, pewnie dawno spiłbym się pod jakimś mostem
i zmarł bez echa. Nikt by po mnie nie płakał. Kiedy jednak dowiedziałem się, że
mój synek żyje, chciałem być blisko niego. Z moją stopą życiową, bez domu i
pracy, nie mógłbym go przygarnąć, więc musiałem znaleźć sposób, żeby chociaż
się z nim widywać.
– Bartek, on bredzi! – oburzył się Łukasz.
– Cicho, pozwól mu mówić.
– Dziękuję. Ukradłem pieniądze na frak.
Chodziło o to, żeby postawić wszystko na jedną kartę i zrobić jak najlepsze
wrażenie w Domu Dziecka. Zrozumcie, ja musiałem mieć tę pracę! Zatrudniłem się
trzy miesiące przed tym, jak… – Głos odmówił mu posłuszeństwa, do oczu
napłynęły szklące się w świetle małej naftowej lampy łzy. Znacie to uczucie
ścisku w żołądku i braku tchu, gdy doświadczacie zjawisk tak smutnych, że macie
ochotę zapaść się pod ziemię i wypłakać w samotności? Takim ciosem była
odpowiedź dozorcy dla niego samego i nie mniej mocno Bartosz i Łukasz znaleźli
się pod jej wpływem. Mężczyzna nieco ochłonął, choć wciąż z trudem łapał dech.
Ponad sufitem w zachodnim skrzydle pomieszczenia wiatr dobijał się diabelskim
świstem. – Opowiedzcie mi coś o Marcinku, on… On dzięki wam był tu szczęśliwy.
Zastępowaliście mu ojca, którym nigdy nie mogłem dla niego być. A jednak rok
temu, Boże, wciąż mam wrażenie jakby to było wczoraj, dwudziestego trzeciego
grudnia, wyznałem mu prawdę i przyjął ją z rozwagą. Widziałem w jego oczach
zakłopotanie, ale przez te kilka miesięcy zżyliśmy się ze sobą i przygotowałem
go na odkrycie prawdy. Mimo to los nas rozdzielił. – Stary zapadł się w miękkim
materiale fotelu. Opadał z sił coraz wyraźniej, lecz w jego oczach widać było
gotowość usłyszenia jeszcze jednej, ostatniej historii. – No, chłopcy,
powiedzcie jak to było.
Dla Bartosza i Łukasza wystarczającą trudnością
okazało się przyjęcie faktu, że pan Edward – dozorca Domu Dziecka, był ojcem
małego Marcina, ich samozwańczego młodszego brata. Spojrzeli na siebie szukając
wsparcia. Któryś z nich musiał zacząć i na nowo przywołać cały ból wspomnień.
– Dzień przed wigilią Bożego Narodzenia
opuściliśmy wczesnym ranem placówkę – wydusił z siebie Bartosz. – Planowaliśmy
to od paru tygodni, dowiedzieliśmy się, że na zamarzniętym jeziorze za parkiem
jest świetna ślizgawka i można wybawić się za wszystkie lata. Było nas
czterech: ja, Łukasz, Marcin i Mateusz. Tego ostatniego parę dni później
zaadoptowało młode małżeństwo. Przysyła nam listy z Krakowa, podobno jest z
nimi szczęśliwy. – Chłopak doskonale wiedział, że odbiega od tematu, ale tak
trudno było o tym opowiadać… – Kiedy dotarliśmy na miejsce, słońce dopiero
wschodziło. Zapowiadał się piękny, śnieżny dzień. Panie Edwardzie, my tam się
niebiańsko czuliśmy. Z dala od bidula, skazani tylko na siebie. Nigdy wcześniej
nie byłem taki radosny. I pamiętając ostatni uśmiech Marcina wiem, że
przytaknąłby podrygując z entuzjazmem głową, gdyby mnie teraz słyszał.
– Ale już go tu nie ma – wtrącił Łukasz – i nie
może tego potwierdzić. Racja, bawiliśmy się przednio, a w międzyczasie wyszło
świecące do przesady słońce. Co tam, zdjęliśmy kurtki z napływu gorąca i wcale
nie podejrzewaliśmy, że nas coś zaskoczy. Marcin trafił na cieńszy kawałek
lodu. Tupnął w nieodpowiednim miejscu, tak że powierzchnia jeziora
nienaturalnie skrzypnęła. Byłem około dziesięć metrów dalej, ale usłyszałem ten
dźwięk. Do dzisiaj nawiedza mnie w snach.
Dozorca wpatrywał się w chłopców ze
współczuciem. Wyglądało, jakby ledwo kontaktował, ale serce miał jeszcze
gorące. Mimo to nie odpuszczał, racząc swoich towarzyszy ponaglającym wzrokiem.
– Może gdybyśmy byli bliżej – zastąpił kolegę
Bartosz, przykucając obok mężczyzny i z opartymi o kolana łokciami przyciskając
splecione dłonie do ust – udałoby nam się go odratować. Obserwowałem wszystko
jak w malignie, gdy siłował się z twardą taflą, a jego oczy coraz bardziej
zachodziły mgłą, stawały się pustą przestrzenią. Straciłem rachubę, kiedy razem
z Łukaszem waliłem pięściami o lód, kiedy nachylaliśmy się nad przeręblem. Nie
wiem ile to trwało, ocknąłem się dopiero jak mundurowi odciągali mnie od
miejsca tragedii. On miał dziesięć lat i tyle przed sobą… – Chłopak ukrył twarz
w dłoniach i pozostał w tej pozycji dłuższą chwilę.
– No już, już chłopcy – wydukał mężczyzna z
nutką czułości – wiecie, co jest ważne? I za co będę wam wdzięczny do końca
życia? Pokazaliście mu, czym jest prawdziwe życie, jaką wartość ma przyjaźń.
Nie wiadomo, jak potoczyłoby się jego życie, gdybyście opuścili to miejsce i
Marcinek musiałby radzić sobie sam. Może lepiej żyć krótko, ale intensywnie,
niż trzymać się na uboczu przez lata? Kiedyś to zrozumiecie. Dzięki wam wiem,
że mój syn spędził swój ostatni dzień z uśmiechem na twarzy. Był szczęśliwy i
czuł się bezpiecznie. Czego chcieć więcej dla własnego dziecka? Ja zdążyłem się
pogodzić z tamtymi wydarzeniami i wam też radzę odpuścić. Chciałbym, żebyście
dzisiaj zasnęli bez problemów, a rano obudzili się wypoczęci. – Rozmówcy byli w
pomieszczeniu okrytym delikatnym półmrokiem. W jednej chwili poczuli spokój,
niewyjaśnioną moc, która spłynęła na nich cieniutką strużką. Była wigilia
Bożego Narodzenia, siedzieli pod niemal półmetrową warstwą śniegu, szarży
żywiołu akompaniowała noc. Może niektóre sytuacje sprzyjają cudom? – No, a
teraz dość smętów, chłopcy. Mamy ostatnią rzecz do zrobienia. Widzicie te
prezenty? Większość jest już podpisana, część trafi pod poduszkę wszystkich wychowanków
Domu Dziecka, a resztę zmieścicie pod główną choinką w holu. I te głośniki, tam
w rogu – Bartosz i Łukasz dopiero teraz zauważyli olbrzymi sprzęt grający w
połowie przykryty sfatygowanym kocem. – Ciężkie były, prawda? Nad ranem mają z
nich rozbrzmieć świąteczne pieśni: kolędy, kołysanki, nawet Czerwone Gitary i
George Michael. Ma być pięknie, kolorowo, mam słyszeć stąd okrzyki radości,
dźwięk rozszarpywanych opakowań, śmiech tych malców, chociaż przez jeden dzień
w roku.
Im dłużej mówił, tym mocniej podpalił się całym
przedsięwzięciem i przelał entuzjazm na chłopaków. Dalej się trząsł, ale tym
razem jak szaleniec, który pokazuje światu swój najnowszy, zwariowany
wynalazek. Zaśmiał się najpogodniej, jak tylko potrafił i patrzył w przestrzeń,
zapewne wyobrażając sobie obrazy, jakie malował słowem.
– A więc jak, gotowi? Pora odczarować te
święta!
***
Bartosz i Łukasz opuścili podziemia,
zostawiając otwarte drzwi do jadalni i zerkając przy każdym zejściu do piwnicy
na przykrytego wełnianym kocem dozorcę. Raz smacznie drzemał, innym razem z
trudem przekręcał głowę, uśmiechając się promiennie na znak spełnienia. Chłopcy
zbudzili kilku kolegów do pomocy w przygotowaniach, chodzili cicho po całym
budynku w niewielkim świetle lampek rozmieszczonych w strategicznych punktach.
Porozumiewali się szeptem, choć do szczęścia wystarczały pozytywne gesty,
radość wypisana na twarzach mijanych w korytarzu kolegów. Paczki wędrowały z
rąk do rąk i znajdowały swoje miejsce przy pniu zielonego drzewka lub pod
poduszką kilkuletniego dzieciaka, który przywita nowy dzień najtubalniejszym
okrzykiem radości, jaki znał świat.
Dochodziła druga w nocy, gdy Bartosz i jeden z
jego kolegów zeszli do piwnicy po ostatnią paczkę. Stanęli pośrodku
opustoszałego pomieszczenia i mimowolnie spojrzeli na sylwetkę dozorcy. Nie
ruszał się, leżał rozłożony na oparciu fotela z rękami skrzyżowanymi na
piersiach. Ani drgnął przez kilka sekund.
– Śpi, zostawmy go – powiedział półszeptem
Bartosz i chwycił za ostatni prezent, poganiając swojego towarzysza. Tak
naprawdę wiedział, co właśnie się wydarzyło. Pan Edward, bohater we fraku, w
istocie śnił. Tkał marzenia senne o Marcinie, tak realnie, jakby wreszcie byli
razem. Wyśnił sobie rzeczywistość, z której nigdy więcej się nie wybudzi.
A rano? Gdybyście tylko słyszeli wrzawę rozlaną
po każdym zakamarku Domu Dziecka, której towarzyszyły żywe dźwięki z
postawionych przy choince głośników roznoszących Kanon Pachelbela z delikatnymi
frazami „W tę noc, w tę świąteczną noc” dziecięcego
chóru. Cała orkiestra grała tego rana dla nich przy supporcie „Niech pada śnieg” niebiańskiego głosu
Deana Martina. Za oknami prószył swoim leniwym tempem drobny śnieżek,
opatulając maski samochodów wylegujących się na parkingach. Pomiędzy
rozbrykanymi postaciami przechodził Święty Mikołaj ze złocistym dzwonkiem,
wydobywający z siebie serdeczny śmiech tłumiony przez bujną brodę. Dwudziestego
piątego grudnia w Domu Dziecka przy Brackiej nie było najmniejszego kąta, w
którym ktoś roniłby łzę. Rozentuzjazmowane uśmiechy przemykały po pokoikach, a
atmosfera serdeczności rosła niepomiernie w każdej minucie.
Dyrektor placówki nie zdążył wszystkiego
odwołać, gdyż obudziły go dopiero głośne chichoty dochodzące zza ściany. Nie
zdołał zabrać dzieciom ich wymarzonych prezentów, a za wszystkie te, które
dozorca ukradł, zmuszony został wypłacić z własnego grubego portfela.
Wychowankowie lgnęli do niego, tuląc się z werwą i podarowując uśmiechy pełne
dziecięcej beztroski. Odganiał się od bachorów, ale tak naprawdę poczuł ciepło
na sercu, doświadczył lekkości, przed jaką uciekał od wielu lat. Z konieczności
uznał wyższość cudu, bo ten poranek, z ręką na sercu, był całkowicie magiczny.
– Wiesz, Łukasz, kiedyś do ciebie zadzwonię, za
kilka lub kilkanaście lat, i zaproszę cię na wigilijną kolację. Przyjedziesz z
żoną i dzieciakami. One będą uśmiechnięte, bo w progu obdaruję ich górą
prezentów. Nad kominkiem zawisną skarpety z upominkami, choinka ugnie się pod
ciężarem lizaków zapakowanych w kolorowe folie. Przygotuję opłatek i złożymy
sobie życzenia. Dzieciaki pobiegną na górę do moich, a my, siedząc przy stole,
będziemy słyszeć ich śmiech, odgłosy wspólnej zabawy. Okna przyozdobi delikatny
szron. Będziemy rozmawiać, wspominać młode lata. Uzmysłowimy sobie, że daliśmy
swoim pociechom to wszystko, czego brakowało nam. Już teraz wiem, jaka duma
wypełni moje serce. Potem pójdziemy na pasterkę, tuż po niej odprawimy żony z
dziećmi, a sami odwiedzimy to miejsce. Zakopiemy wcześniej prezenty w zaspie
pod bramą, by móc je zebrać i rozdać wszystkim malcom w Domu Dziecka. Bo
rozumiesz, Łukasz, nie wolno zapominać. Pamięć jest drogą do ocalenia wartości,
jakie nabyliśmy. Kiedy poczujemy się samotni, zawsze znajdziemy kogoś, kto nas
przytuli i wyszepcze „Wesołych świąt”. I
nagle wszystko nabierze barw.
Kiedy już będzie późno, a dzieci zasną w
ciepłych łóżkach pod kołdrą z ulubionymi bohaterami z kreskówek, siądę z żoną
przy choince, z filiżanką gorącego kakao w dłoniach, przy kolorowym świetle
świątecznych lampek. W ogródku będzie stał bałwan, którego zbuduję razem z
dziećmi w słoneczny dzień. Widzę, jak spogląda ceglanymi oczkami i swędzi go
marchewkowy nos. Obejmę małżonkę i zaśniemy, szepcząc sobie do uszu formułki o
tym, jacy jesteśmy szczęśliwi.
– Tak, a w nocy bałwan wtargnie do domu, porwie
ci dzieciaka i zabierze go do Mikołaja, na zimową dyskotekę. Jak w „Bałwanku”.
– Jak w „Bałwanku” – zaśmiali się obaj i
jeszcze długo nie spuszczali z tonu. Potem zasnęli, by śnić o tegorocznych
świętach i marzyć o następnych.

Ten post ma 6 komentarzy

  1. Świetne opowiadanie! Klimatyczne, smutne, ale… pełne nadziei 😉 Jeszcze raz gratuluję autorowi! 🙂

  2. Le Sherry

    Piękne opowiadanie! Miejsce w pełni zasłużone. Raz jeszcze gratuluję! 🙂
    Pozdrawiam,
    Sherry

  3. Klaudia Sowa

    Jejku, aż miło się czyta.. Wielkie gratulacje dla zwycięzcy :)!

  4. cyrysia

    Opowiadanie znakomite. Widzę tutaj duży talent.

  5. Secrus

    Bardzo dziękuję i miło mi, że się spodobało 😉

Dodaj komentarz